Magic is back! „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newt Skamander (aka J.K. Rowling)

11409Miewacie tak, że czytając jakąś książkę chcielibyście dotknąć lub doświadczyć rzeczy, które ona opisuje? No wiecie, potrzymać w kieszeni pierścień Bilbo Bagginsa, wydać fortunę w tym samym sklepie, gdzie Carrie Bradshow, albo zasiąść do uczty w towarzystwie króla Artura? Kiedy J.K. Rowling wydała „Fantastyczne zwięrzęta i jak je znaleźć“ czarodziejski świat Harry’ego Pottera zstąpił do świata Mugoli. Teraz mogliśmy kupić i postawić na półkę ten sam podręcznik, z którego uczyli się Ron, Hermiona i Harry! A co najważniejsze, mogliśmy go też przeczytać i poczuć się przez chwilę jak adepci Hogwartu. Piękne to uczucie i jakże wielowymiarowe.

Jak głosi okładka, ta 70-stronnicowa książeczka została wydana, aby zebrać pieniądze dla krajów Trzeciego Świata, ale niech Was to nie zmyli! Dzięki jej formie (urocze, „prawdziwe“ bazgroły Rona, Hermiony i Harry’ego), nietuzinkowej treści i temu jakże charakterystycznemu stylowi J.K. Rowling śmialo możemy ją zaliczyć do universum Harry’ego Pottera.

Bohaterami tego podręcznika jest 75 magicznych stworzeń, uporządkowanych alfabetycznie. Zaczynając od Akromentuli, skończywszy na Żmijoptaku, dowiemy się którego śluzu użyjemy do zagęszczania eliksirów, dlaczego potwór z Loch Ness nadal jest widoczny dla Mugoli i który z czarodziejskich pupilów żywi się dziecięcymi smarkami. Wszystkie opisy są niezwykle zabawne i dość… zaskakujące. Och, gdyby wszystkie encyklopedie były w ten sposób napisane!

Fikcyjnym autorem tego mini-bestiariusza jest sławny w całym magicznym świecie Newt Samander i jak wnioskujemy z krótkiej notki o autorze musiał on być niezwykle barwną postacią. Tak barwną, że samo mugolskie Hollywood wzięło się za ekranizację jego losów! Tak, tak, moi mali (i duzi – nie wstydźcie się!) fani Harry’ego Pottera – już w listopadzie 2016 na ekrany kin wejdzie film oparty na życiu tej wybinej postaci. Jeszcze niewiele wiadomo. Znamy odtwórców głownych ról (Eddie Redmayne), reżysera (David Yates) i scenarzystkę (debiutująca w tej roli J.K Rowling). Widzieliśmy już pierwszy trailer. Możemy śmiało ogłościć, że machina pottermanii znowu ruszyła, niczym pociąg relacji Londyn-Hogwart z peronu 9 ¾.

Miałam niemałą nadzieję, że do filmu uda się przemycić chociaż niewielka wzmiankę o naszych bohaterach z Hogwartu. Jednak czas akcji (1920 rok) oraz miejsce (Nowy Jork) nie pozostawiają wątpliwości, że będzie to całkowicie osobna historia. Miejmy jednak nadzieję, że J.K. Rowling w roli scenarzystki jest równie perfekcyjna jak w roli autora podręcznika o Fantastycznych Zwierzętach i całej tej 7-tomowej sagi o tym sławnym czarodzieju! Odliczanie czas zacząć!

„Mały książę“. Nie pokazuj dzieciom tej bajki!

7695406.3Myślę sobie, że reżyser Mark Osborne dobrze wiedział na co się porywa. Zabierając się za adaptację jednego z najbardziej znanych dzieł literackich XX w. mógł stworzyć wierną kopię książki, albo zaskoczyć widza nowymi elementami fabuły, uwspółcześnieniem wydarzeń i wytłumaczeniem o co „Małemu Księciowi” tak naprawdę chodziło. Tak, Osborne wybrał tą drugą, trudniejszą drogę adaptacji i tym oto sposobem podzielił widzów na dwie połowy. Bo jedni tego nowego „Małego Księcia” pokochali, a inny nigdy nie wybaczą Osborne’owi tej zniewagi.

Reżyser nie ekranizuje książki Antoine de Saint-Exupery’ego. On ją adaptuje. Po pierwsze, przesłanie „Małego Księcia” zostaje przeniesione na grunt XXI wieku, a po drugie od strony technicznej animacja ta spełnia normy i wymagania współczesnego kina familijnego. To oczywiste, że Osborne musiał w tej adaptacji użyć bohaterów z wielkimi, „pixarowskimi” oczami, musiał wyraźnie nakreślić różnice pomiędzy dobrym i złym charakterem, a ostatecznie musiał też udowodnić, że dobro wygrywa, pomimo że w oryginalnej opowieści wcale  nie ma podziału na dobrych i złych bohaterów.

I dlatego właśnie tytułowanie tej bajki „Mały Książę” jest oszustwem. Idealny tytuł jaki powinniśmy jej nadać to: „Mały Książę: 60 lat później”. Wszystko w tej adaptacji pokazuje jak bardzo dorośli nie odrobili lekcji z tej alegorycznej baśni. Mały Książę jest tutaj totalnym nieudacznikiem czyszczącym kominy w wielkim mieście. Tak, Ci którzy jeszcze nie oglądaliście teraz możecie chwycić się za głowy. W tej bajce Mały Książe jest dorosły (!) i w życiu mu nie wyszło. Niezły prztyczek w nos, co nie? Dlatego powiadam Wam, jeżeli chcecie by Wasze dzieci pamiętały Małego Księcia jako tego naiwnego, zuchwałego i pewnego siebie młodzieńca, najpierw zagońcie je do czytania i porozmawiajcie z nimi o tej niezwykle alegorycznej opowieści, a potem zróbcie popcorn i obejrzyjcie bajkę o tym, jak wszystkie jego nauki poniosły klęskę.

Film 5/10 (choć za pierwszą połowę i za poklatkowe elementy animacji dałabym 8/10)

Książka 10/10

Dziewczyna z pociągu. Nie polecam.

dziewczyna-z-pociagu-b-iext30479093Kryminał to taki rodzaj literatury, któremu wiele wybaczam. Najdziwniejszego rodzaju zbrodnie, sztampowy policjant/dziennikarz/pisarz (*niepotrzebne skreślić) próbujący wyjaśnić zagadkę morderstwa, nielogiczne postępowanie bohaterów i zbyt duże zbiegi okoliczności. Naprawdę, decydując się na czytanie kryminału godzę się na to wszystko.

Nie wybaczam jednego: kiedy rozwiązania zagadki domyślam się już na długo przed zakończeniem książki. A tak było w przypadku „Dziewczyny z pociągu”. Nie pomogły zawiłości czasowe, które serwuje nam autorka, nie pomogły ciągi alkoholowe głównej bohaterki, które miały nieco opóźnić rozwiązanie zagadki. Już od połowy książki wiedziałam, kto jest winien. Czytałam dalej tylko dlatego, bo byłam ciekawa jak autorka ujawni mordercę, ale i tutaj się zawiodłam. Zakończenie książki jest kuriozalne i zbyt przekoloryzowane.

„Dziewczyna z pociągu” jest porównywana do bestsellerowej „Zaginionej dziewczyny” Gillian Flynn i całkiem słusznie, bo obie te książki łączy postać zaginionej, młodej kobiety, pierwszoosobowa narracja i niepewny, podejrzany w pierwszej kolejności mąż ofiary. To porównanie do wielkiego bestselleru Gilian Flynn było dla mnie największa zachętą do przeczytania „Dziewczyny z pociągu” i jak też się okazuje największą zgubą.

„Zaginiona dziewczyna” to jednak książka o wiele bardziej złożona psychologicznie. Zawiera liczne smaczki dotyczące natury związku kobiety i mężczyzny. Gillian Flynn osiąga to, co być może chciała osiągnąć Paula Hawkins, ale po prostu nie wyszło. Po przeczytaniu „Zaginionej dziewczyny” naprawdę zaczynasz się zastanawiać jak dobrze można poznać drugą osobę będąc z nią w związki i czy w ogóle jest to możliwe. Rozmawiałam z kilkoma osobami, które tą książę przeczytały i potwierdzają, że istotnie ten niewinny z pozoru kryminał dał im do myślenia. Człowiek zaczyna po prostu dostrzegać, że nawet w ukochanym misiu-pysiu mogą czaić się demony, a małżeństwo nie jest gwarantem niczego. O ile u Gillian Flynn zbrodnia jest przyczynkiem do rozmowy o naturze małżeństwa, o tyle u Pauly Hawkins zbrodnia to po prostu zbrodnia. Nic więcej.

Dziewczyna z pociągu Paula Hawkins 5/10

Zaginiona dziewczyna Gillian Flynn 9/10

PS: Jeżeli jednak „Dziewczyna z pociągu” była dla Was świetną rozrywką, to polecam książkę utrzymaną w bardzo podobnej konwencji „ Sekret mojego męża” autorstwa Liane Moriarty.

Serial „The Affair“. Doskonały, emocjonujący, niedoceniony.

7634661.3Gra o tron, House of Cards i Downton Abbey – kultowe seriale, znane przez wszystkich i wszędzie, z doskonałą realizacją, której powstydzić by się mogły niejedne pełnometrażowe produkcje. Ale to nie te seriale zdobyły tegorocznego Złotego Globa. Wygrało „The Affair“ – obyczajowy i kameralny serial, którego z pewnością nie zna żaden z Twoich znajomych, nie znasz i Ty.

Gdyby nie to wyróżnienie sama nie zwróciłabym na ten serial uwagi. W gąszczu wielkich produkcji, ogromnej reklamy i wręcz społecznego przymusu zaznajamiania się z niektórymi tytułami, czasem brakuje czasu na oglądanie tych mniej znanych, a jak się okazuje, o wiele ciekawszych produkcji.

Co wyróżnia „The Affair“? Z jednej strony, jest to sposób realizacji i prowadzenia fabuły. Każdy odcinek podzielony jest na dwie połowy. Pierwsze 30 minut oglądamy z perspektywy Alison, mieszkanki małego wakacyjnego miasteczka nad morzem, a kolejne 30 minut to już perspektywa Noah, przykładnego męża i ojca czwórki dzieci. Drogi tych dwojga krzyżują się i tak rodzi się zdrada.

Wydarzenia, które oglądamy to czasem te same sytuacje i dialogi, więc wydawać by się mogło, że obie postacie będą je widzieć i opowiadać tak samo. Nic bardziej mylnego. Różnice w opowieściach są zaskakujące, dają doskonały wgląd w psychologiczne różnice między płciami, jak i rodzą cząstkę niepewności, kto tu mówi prawdę, a kto manipuluje. Te same postacie widziane oczami innej osoby raz budzą w nas sympatię, raz współczucie, a innym razem złość. I to nawet jeżeli bohaterowie opisują te same wydarzenia! Czyż w życiu codziennym również nie jest tak, że dana historia opowiadana przez kilka innych osób zawsze brzmi inaczej? Czyż nie lubimy słuchać tych samych opowieści po kilka razy i wyłapywać różne niuanse i smaczki? Oto całe „The Affair“.

Kolejna ciekawostka, której nie ujrzycie w innych serialach to formuła zbliżona do „opowieści szkatułkowej“. Noah jest pisarzem, który napisał jeden bestseller, a potem jego kariera podupadła. Znowu czeka na wielkie natchnienie i w tymże właśnie celu przyjeżdża do wakacyjnego kurortu. Słuchając jego opowieści cały czas miałam wrażenie, że Alison z jego opowieści, to zupełnie inna Alison, którą ona sama przed nami ujawnia. Byłoby świetnie, jeżeli książka serialowego Noah kiedyś naprawdę ukazałaby się w druku! (jak na przykład książka „Bóg nas nienawidzi” fikcyjnego autora Hanka Moody’ego, bohatera serialu Californication)

Niech nie zwiedzie Was fakt, że to serial obyczajowy, więc będzie powiewało nudą! Fabuła obfituje w ciągłe zwroty akcji, a widzowi przez cały odcinek towarzyszy niepokój o to, w którą stronę potoczą się losy bohaterów. Obiecuję również, że wątek kryminalny z pierwszego sezonu, który wydać się może doklejony na siłę, jest po prostu doskonałym wstępem do dalszych wydarzeń z sezonu drugiego. Sezon drugi właśnie w połowie i zdradzę tylko, że doskonała, subiektywna 30-minutowa narracja, wokół której znowu zorganizowana jest cała fabuła, wzbogacona została o dwójkę nowych bohaterów: Helen i Cole’a, czyli tych zdradzonych. Ajjj, gratka!

Ocena 9/10

Kolorowanki dla dorosłych, czyli kupuj kredki i do dzieła!

Kiedy ostatni raz mieliście w rękach kredki? Nie po to żeby narysować dziecku słoneczko, traktor albo baranka, tylko dla własnej przyjemności. No właśnie. Pewnie nigdy, a to wielki błąd! We Francji i Wielkiej Brytanii furorę robią właśnie antystresowe kolorowanki dla dorosłych. Ich terapeutyczne działanie zostało udowodnione przez psychologów i terapeutów. Nie od dziś wiadomo, że terapia sztuką (art therapy) istnieje i ma się całkiem dobrze. Według naukowców, poprzez kolorowanki możemy popaść w stan wyciszenia i medytacji, oraz powrócić do czasów dzieciństwa.

Johanna Basford Enchanted Forest courtesy the artist and Laurence King 3

Johanna Basford – Enchanted Forest: An Inky Quest & Coloring Book

Możesz się przed tym bronić i zaprzeczać, ale w każdym z nas istnieje potrzeba wyrażania siebie w sztuce. Pamiętacie prehistoryczne malowidła bizonów na ścianach jaskiń? Tak, właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Potrzeba malowania i artystycznego wyrażania siebie jest w nas tak zakorzeniona, jak choćby potrzeba odkrywania świata i ciągłego rozwoju.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nikt nie karze Ci kolorować motywów z Pocahontas, czy Krainy Lodu. Te świecące triumfy kolorowanki dla dorosłych to profesjonalnie przygotowane, bardzo szczegółowe i artystycznie wykonane motywy, przedstawiające m.in rośliny, zwierzęta, tematy średniowieczna, czy po prostu abstrakcyjne wzory. Kolorowanie ich wymaga nie tylko precyzji i cierpliwości, ale również profesjonalnych kredek. Już zacieram ręce na to fantastyczne odrodzenie sztuki kolorowania.

002_1_8

Johanna Basford – Secret Garden: An Inky Treasure Hunt and Colouring Book

Czulibyście się dziwnie, gdyby znajomi przyłapali Was w otoczeniu stołu zastawionego kredkami, kiedy to w pełnym skupieniu kolorujecie ogon pawia? Nie martwcie się, też czułabym się dziwnie. Nie pozwólcie jednak, aby opinia innych powstrzymywała Was przed obudzeniem w sobie tych resztek dziecka, które gdzieś tam drzemią.

„Przecież wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi. (Ale niewielu z nich pamięta o tym)” Antoine de Saint Exupery „Mały Książę”

Czas sobie przypomnieć!!!

„Love, Rosie” czyli najpierw przeczytaj książkę.

7658506.3Czytuję romanse, bo lubię. Jak w każdym typie literatury i tutaj można znaleźć książki dobre, złe, beznadziejne i genialne. Sztuką jest napisać dobry romans. Nie przepadam za Nicholasem Sparksem, który uchodzi za mistrza gatunku. Nie przypadł mi do gustu Guillaume Musso, czy Richard Paul Evans, Cecylii Ahern też nie polubiłam od razu. PS I love you jest dla mnie zbyt tendencyjne (ekranizacja lepsza!), a Gdybyś mnie teraz zobaczył ocierające się o zbyt głęboki absurd.

Dałam jej kolejną szansę przy Love, Rosie.

I co? I uwielbiam tą książkę! Wynika to prawdopodobnie z dwóch rzeczy: po pierwsze, umiłowałam sobie książki, których fabuła toczy się przez wiele lat, bo pozwalają mi zżyć się z bohaterami, a po drugie, książka jest w całości napisana listami, mailami, smsami, czatami… Czy może być coś piękniejszego, niż podczytywanie czyjejś korespondencji?! Oczywiście, że nie!

W skrócie rzecz ujmując, Rosie i Alex są sobie przeznaczeni. Wiesz to od pierwszych stron książki, kiedy bohaterowie mają po 5 lat. Ileż rzeczy musi się wydarzyć, żeby oni to pojęli! Ileż nieudanych związków, zawodów i uniesień miłosnych, zmarnowanych szans i zaprzepaszczonych nadziei. Uwielbiam tą książkę za serwowanie rollercoastera emocjonalnego i zaskakujące zwroty akcji.

Na ekranizację czekałam z utęsknieniem. Przebierałam nogami. Stroniłam od trailera, aby nie zrazić się przedwcześnie. Dwa lata temu Lone Scherfig zekranizowała w sposób wyborny książkę Davida Nichollsa pt Jeden dzień, której fabuła w sposób oczywisty przypominała Love, Rosie. I wyszło to świetnie! W niektórych momentach nawet lepiej niż książka. Miałam nadzieję, że z prozą Cecylii Ahern będzie podobnie.

Myliłam się.

Już od pierwszych minut wiadomo, że to nie to. Sam Clafling, jako Alex ma na twarzy wymalowany ten głupkowaty wyraz twarzy, który nijak nie pasuje do wrażliwego i nieco zagubionego Alexa z książki. Lily Collins prezentuje się lepiej, ale scenarzyści chyba zapomnieli, że akcja książki toczy się przez 40 lat, a nasza bohaterka w ogóle się nie zmienia! Cały czas wygląda jak dwudziestokilkulatka (moi drodzy, spięcie włosów w kucyk nie postarza naszego bohatera!). Liczne zmiany w scenariuszu i dodanie wątków „na siłę” komediowych (akcja z prezerwatywą w szpitalu i ramą łóżka, no kaman), oraz wykreślenie kilku bohaterów całkowicie zmienia przesłanie książki. Z pełną odpowiedzialnością mówię wam, ze to nie jest udana ekranizacja i pomimo ładnego prowadzenia kamery i scenografii, fani książki będą zawiedzeni.

Książka 8/10
Film 5/10

Kreatywna destrukcja by Keri Smith

Dziwi mnie, że tak późno docierają do Polski wszelkie nowinki wydawnicze zza oceanu. Jesteśmy przecież narodem podatnym na opinie innych i modę. Dlatego, kiedy „Zniszcz ten dziennik” zostało u nas wydane dopiero w 2014, byłam niezwykle zdziwiona, że tak późno (w USA wydane w 2007 r.), bo każdy, nawet mało przewidujący wydawca powinien wiedzieć, że polskie nastolatki tą (nie)książkę pokochają od razu.

Czym jest „Zniszcz ten dziennik”? Nie można jej nazwać książką, bo nie ma treści, ani fabuły. Nie jest też pamiętnikiem, bo nie jest linearna i nie spisujesz w niej wspomnień, nie jest też scrabookiem, bo zachęca przecież do niszczenia, a nie tworzenia! Czym więc jest? Jest wszystkim po trochu: wyzwalaczem kreatywności i inspiracją do myślenia inaczej. Niszczenie to tylko przykrywka – tak naprawdę chodzi o tworzenie. Na odwrocie książki „Mess” Keri Smith pisze tak:

*

81PZTV2CAwL

Przez całe życie uczą nas, abyśmy unikali robienia bałaganu, trzymali wszystko pod kontrolą, nie kolorowali poza linie, robili wszystko idealnie i za wszelką cenę unikali wszystkiego, co brudne i nieporządne.

W tej książce prosimy Cię, abyś robił coś zupełnie odwrotnego. Potraktuj tą książkę jak swój własny plac zabaw. Miejsce, które możesz zdemolować i zniszczyć, czyli zrobić wszystko to, czego nie wolno robić w „prawdziwym świecie”. Nadszedł czas, aby wprowadzić trochę nieporządku.

*

Byłam zaskoczona nagonką na tą formę publikacji. Podczas pracy w księgarni spotykałam się z dość mocną krytyką wobec tej książki i chętnie wysłuchiwałam argumentów przeciw. Najczęściej przewijający się argument to: jak można niszczyć książkę? Otóż można, a nawet trzeba! Każda książka to praca z tekstem, interpretacja i budzenie własnej kreatywności. Czyż to nie te książki, w których zaznaczamy cytaty i na marginesach spisujemy własne myśli mają dla nas największe znaczenie, kiedy zaglądamy do nich po latach? „Zniszcz ten dziennik” może świetną pamiątką, przypominajką o stanie naszej kreatywności kilka lat wstecz, jak również zachętą, żeby nie przestawiać tworzyć.

Z niecierpliwością czekam na wydanie w Polsce pozostałych ksiażek Keri Smith. Po ogromnym sukcesie „Zniszcz ten dziennik” myślę, że to nieuniknione. Na rynku jest już obecna „To nie jest książka”, która w swym przesłaniu podobna jest do „Zniszcz ten dziennik”, jak i do książki „Mess”. Ale to na następnych książek Keri bardziej oczekuję:

– „How to be an Explorer of the World” w 59 „eksploracjach” uczymy się patrzeć zupełnie inaczej na rzeczy dobrze nam znane i te zupełnie nowe (jedzenie, rzeczy codziennego użytku, rzeczy z dzieciństwa, czy z podróży) swoje obserwacje analizujemy i spisujemy zgodnie z poleceniami.
„Guerilla Art Kit” w sposób twórczy zapoznaje czytelnika z pojęciem sztuki ulicznej. Pomimo wielu zdań praktycznych, zawiera też o wiele więcej informacji teoretycznych, niż poprzednie książki Keri Smith, która sama jest artystką uliczną
– w „Finish This Book” będziemy musieli dokończyć powieść detektywistyczną, więc tym razem jest to książka nie tyle dla artystów, co dla kreatywnych pisarzy.

4d5ea18607d23d03c4f6c0d15a831465

Na koniec powiem wam jeszcze, że odwiedziłam ostatnio muzeum Pablo Picassa w Barcelonie. Oprócz oczywistej przyjemności oglądania dzieł jednego z największych malarzy XX w. ogromną atrakcją była dla mnie wizyta w księgarni, która mieściła się w muzeum. Prawie 3 regały zajmowały tam książki Keri Smith i podobne do nich. Kreatywność jest piękna i żałuję, że im starsi jesteśmy, tym niewygodniej jest tam eksponować swoje twórcze zamiłowania. Kiedy ostatni raz coś namalowałeś, skleiłeś, wyciąłeś, czy zszyłeś? Jeżeli nie masz dzieci, to zapewne ostatni raz miałeś w rękach nożyczki i papier w podstawówce. Niezależnie od posiadania talentu, lub jego braku twórczość jest zawsze piękna i siedzi w każdym z nas, tylko trzeba ją odpowiednio pobudzić.

„Zostań, jeśli kochasz”, czyli nie każdy płaczliwy melodramat stanie się bestsellerem.

If-I-Stay-posterPowinnam budować napięcie i na końcu przekazać wam swój werdykt. Oszczędzimy sobie tego i powiem prostu z mostu: zmęczyła mnie ta książka strasznie. Przeczytałam ją wiedząc już od pierwszych zdań, że to nie jest dobra rzecz. Dotrwałam do końca, ale przyjemne to to nie było.

Mia ma idealnych rodziców i idealne życie. Super popularnego chłopaka i przed sobą karierę wiolonczelistki. Jak to zwykle w takich bajkach bywa, cały ciąg bezgranicznego szczęścia przerwany zostaje przez nagły wypadek na ośnieżonej drodze. Wszyscy giną. Mia też, ale nie do końca. Mia zostaje na ziemi, aby dokonać wyboru: zostać z super popularnym chłopakiem, czy odejść w zaświaty z idealnymi rodzicami. Obserwuje zdarzenia na ziemi i maluje przed nami wspomnienia swoich rodziców oraz chłopaka, jakbyśmy to my mieli dokonać ostatecznego wyboru. I nie mówicie, że podczas czytania nie zadawaliście sobie pytania: co bym zrobił/a na jej miejscu?

Akcja jest nieśpieszna, bo dotyczy zaledwie kilkunastu godzin z (nie)życia Mii. Niektóre ze wspomnień wydają się płytkie i wtórne, niektóre natomiast wciągają i przywiązują nas do niej emocjonalnie. Im więcej wyznań, tym częściej zdajemy sobie sprawę że ani związek Mii, ani jej rodzina nie byli wcale tacy idealni, ale i tak wszystkie te skazy wydają się dość sztuczne. Nie podobało mi się, że Mia jest osobą bez charakteru, bez wiary w siebie, niezdecydowaną i zalęknioną. Nie polubiłam tej bohaterki, więc jak mogłabym polubić jej opowieść?

Z filmem miało być inaczej. Chloë Grace Moretz pokochałam w Kick-ass. Gra tam waleczna małolatę i od razu skradła moje serce. Niestety, mimo że wielokrotnie dawałam jej później szansę na zostanie moją ulubioną nastoletnią aktorką („Carrie”, „Hugo”, „Mroczne cienie”), wszystkie je marnowała. Ostatecznie, „Zostań, jeśli kochasz” tą szansę pogrzebało. Miała być dla mnie najmocniejszą częścią tego filmu, a stała się najsłabszą. Smuci mnie niezmiernie, że awansowała u mnie na stanowisko aktorki-jednej-miny.

Inaczej jest z filmowymi rodzicami Mii. Mireille Enos w roli rockandrollowej mamy bohaterki sprawdza się po prostu wybornie. Jakże miło było zobaczyć ta aktorkę wreszcie w innej scenerii, niż deszczowe Seattle! (tak, tak mamy tutaj do czynienia z detektyw Sarą Linden z kultowego już chyba „The Killing”), filmowego tatusia (Joshua Leonard) nie widziałam w żadnej znaczącej roli, ale tworzą razem niesamowity duet. Ich drugoplanowa relacja przykuwa uwagę o wiele bardziej, niż wysunięty na pierwszy plan nastoletni związek Mii i Adama.

Jedno jest pewne: nastolatki pokochają ten film i tą książkę. Może to dlatego, że właśnie w tym wieku najczęściej zadajemy sobie pytanie „jakby to było, gdyby mnie nie było?” . . . Coś jest w tych płaczliwych melodramatach, co uwrażliwia te nastoletnie umysły. Szkoda że tylko nastoletnie, bo jak pokazuje sukces „Gwiazd naszych wina”, można zrobić film dla/o nastolatkach, który z wielką przyjemnością obejrzą również osoby starej daty (jak na przykład te po 30-tce), niestety „Zostań , jeśli kochasz” tego sukcesu nie powtórzy.

Książka 4/10, Film 5/10

PS: Podobno druga część opowieści („Where She Went”), w której Gayle Forman kontynuuje losy Adama i Mii tym razem ustanawiając Adama jako narratora powieści jest o wiele lepsza. Poczytamy, zobaczymy…

Kiedyś to pisali książki! „Zabić Drozda” Harper Lee.

50-anniversary-cover1Do napisania tej recenzji skłoniło mnie pytanie zdane na fejsbuku przez autorkę bloga miasto książek. Brzmiało ono: Jeśli moglibyście wybrać jedną lekturę, która będzie obowiązkowa w szkołach na całym świecie, jaką książkę byście wybrali?. „Zabić drozda”! Oczywiście!

Sięgasz po tą książkę i cofasz się w czasie. Obiecuję. Stajesz się znowu dzieckiem, a świat oglądasz przez naiwne okulary. Bohaterami tej kultowej powieści jest dwójka rezolutnych dzieciaków, 6-letnia Skaut i 12-letni Jem, których ojciec jest miejscowym, poważanym adwokatem. Dziwna to rodzina. Dzieci zwracają się do ojca po imieniu, mają bardzo dużą dozę wolności, a buzie się im nie zamykają, co często doprowadza do kłopotów (zarówno ich samych, jak i ojca rodziny).

Wydarzenia tej książki są tak zajmujące, że cofniesz się też w czasie do lat 30-ych XX w., gdzieś do małego miasteczka na południu USA. Miasteczka, jakich wtedy było wiele. Poznasz miejscowego pijaczynę, miejscowego straszaka na niegrzeczne dzieci, miejscowego głupka i nieznośną staruszkę, której wolałabyś nie spotkać, ale dobrze wiemy, że każde miasteczko ma swoją, więc trudno ich unikać. Zaprzyjaźnisz się z tymi bohaterami. Dokładnie poznasz ich rys psychologiczny, motywy zachowań i historię życia.

„Zabić drozda” to powieść o tolerancji, empatii i próbie zrozumienia natury zła i dobra, które siedzą w człowieku. Jest to moralizatorstwo nienachalne, emocjonalne i otwarte do interpretacji. Wydarzenia tak trudne, jak oglądanie procesu czarnoskórego Toma Robinsona oskarżonego o gwałt na białej kobiecie wątpliwej prawdomówności oglądane oczami 6-letniej Skaut wzmacniają efekt oburzenia i złości na całą sytuację. Zastosowanie wielu stylów literackich (m.in. wątki kryminalne i komediowe) powodują, że akcja pędzi do przodu, a pierwszoosobowa narracja wciąż przypomina, że świat oglądamy oczami dziecka.

Z ekranizacją „Zabić drozda” mam problem. Ciężko mi ocenić film, który powstał 50 lat temu, bo niewiele takich filmów oglądam, nie potrafię ich poczuć i docenić. Po prostu nie mój klimat. Czasami jest tak, że książka tak bardzo na nas wpłynie, że nie potrafimy się już przekonać do wizji reżysera. To ja właśnie tak miałam. Wiem, że to film kultowy, że doskonale zrobiony i że należy do klasyki gatunku, ale dla mnie „Zabić drozda” to głównie wspaniała, wciągająca i pełnia ciepła książka, którą polecam każdemu.

Książka 10/10, film 6/10

„Dawca”, czyli zmieńmy wreszcie listę lektur!

Dawca,3304Nie unikniemy porównywania „Dawcy” Lois Lowry do „Igrzysk Śmierci” i „Niezgodnej”. Sama byłam przekonana, że to opowieść utrzymana właśnie w tym stylu, aż sama po nią wczoraj nie sięgnęłam i nie przeczytałam w trzy godziny. Po pierwsze, „Dawca” to książka dla młodszego czytelnika. Tak na oko, dla 11- i 12-latków. Po drugie, jest to powieść nastawiona na propagowanie walorów edukacyjnych i prowokowanie pytań, dyskusji i wyciąganie wniosków. Wprost idealna do wprowadzania jako lektura szkolna obowiązkowa w ostatnich klasach szkole podstawowej.

Zerknęłam na listę lektur dla klas 6. O ile z lektur nadobowiązkowych moglibyśmy jeszcze coś wyciągnąć (modny dzisiaj Sherlock Holmes, wciągająca Kłamczucha, czy ponadczasowy Władca Pierścieni), to lista lektur obowiązkowych jest zwyczajnie przestarzała (m.in Marcin Kozera, Szatan z siódmej klasy, Sachem). Brakuje tam powieści nowoczesnych, prowokujących do myślenia, dopasowanych do naszych czasów. Taką właśnie powieścią mógłby być „Dawca” Lois Lowry.

Historia opowiada o 11-letnim Jonaszu, który podczas ceremonii podziału ról w społeczeństwie (motyw znany z wymienionych tu wcześniej „Igrzysk..” i „Niezgodnej”) zostaje Odbiorcą Pamięci. Funkcja ta jest niezwykle ważna w społeczeństwie, w którym żyje, bo ludzie zostali całkowicie pozbawieni historii, wspomnień, pojęcia bólu i radości. Kiedy Jonasz zaczyna pobierać wspomnienia od Dawcy dowiaduje się czym był śnieg i zjazd na sankach, słońce, zwierzęta, wojna i ból. Stopniowo, zaczyna w nim kiełkować wrażliwość na kaleki system społeczny w którym żyje.

Książka i film są różne. O ile emocje, które mogą wywołać, przesłanie i klimat zostały podobne, to fabuła została znacząco zmieniona przynajmniej w kilkunastu punktach. Największa różnica, to wiek głównych bohaterów i sposób zażyłości, który ich łączy. Twórcy filmu ewidentnie chcieli się wbić w nurt filmów pokroju „Igrzysk..” i swoimi bohaterami uczynili aktorów co najmniej 18-letnich, dodatkowo wplątując do fabuły wątek romantyczny. Tym samym, wiek odbiorców filmu i książki stał się nieco inny. W książce Dawca przekazuje Jonaszowi jeszcze więcej wspomnień, a ten przekazuje kilka z nich Gabrielowi po to, aby ten nie płakał w nocy. Kolejni Odbiorcy wspomnień są w powieści identyfikowani po jasnoniebieskich oczach, natomiast w filmie zamieniono tą właściwość na bliznę na ręce. Znaczącą różnicą jest też zakończenie historii. To z filmu wydaje się jasne i nie pozostawia pola do interpretacji – dla mnie nieco zbyt efektowne i przekombinowane, jakby robione na szybko. W książce zakończenie jest bardziej filozoficzne i niejasne, prawdopodobnie dlatego, żeby zachęcić czytelnika do sięgnięcia po kolejne tomy powieści. „Skrawki błękitu”, „Posłaniec” i „Syn” mają być w Polsce wydane przez wydawnictwo Galeria Książki.

Książka: 6/10 Film: 6/10